Saturday 15 June 2013

Good Morning Vietnam

Niezaprzeczalnie Wietnam zapamietam jako kraj drastycznych zdjec i ludzi z choroba lokomocyjna. Zdjecia torturowanych ludzi (w przeszlosci) i czlonkow ciala po wypadkach (w terazniejszosci) eksponowane odpowiednio w muzeach i ulicach wietnamskich miast.
Widok wymiotujacych pasazerow w autobusach jest na pozadku dziennym. Na szczescie Wietnamczycy opanowali te czynnosc do perfekcji (cicho, szybko i czysto), tak ze nawet siedzac obok delikwenta, mozna nie zauwazyc, co robi.
???




Undoubtful for me Vietnam is a country of weird photos and car sickness. Photos of turtures and killing (in the past) and accidents (in the present) are shown in museum and on the streets, respectively.
People throwing up on the bus are part of the Vietnamese scenery. And people mastered this activity, so often you won't even notice person next to you is puking. Everything is so fast, quiet and clean. Europeans, learn!

Poland Abroad / Polska za granica

I guess I'm still a little bit patriotic and I always enjoy seeing some Polish stuff abroad. Sometimes funny, sometimes nostalgic, sometimes surprising. Here is a list of things related to Poland I've seen abroad:

- Adam Mickiewicz street and his grave (Istanbul, Turkey)
- Adamopol village (originally Polish, now only a few families remained) (Istanbul, Turkey)
- "Reksio" cartoon on TV (Iran)
- Viva music channel on TV (very famous in Iran, Albania, Georgia)
- Crystal glasses from Poland (Iran)
- Some film for chindren with Danuta Stenka, dubbed in Arabic (Iraq)
- Ancient Polish clothes (Brunei)
- Old Polish iron (Malacca, Malaysia)
- Old monument restored with a help of Polish government (Hue, Vietnam)
- Photos from Poland with people supporting Vietnam during the war (Vietnam)






Mysle, ze jestem jeszcze troche patriotycznie nastawiona i zawsze milo mi widziec kawalki Polski za granica. Czasami smieszne, czasami nostalgiczne, czasami niespodziewane. Ponizej lista rzeczy zwiazanych z Polska, ktre spotkalam na swojej drodze:

- Ulica imienia Adama Mickiewicza i jego grob (Stambul, Turcja)
- Wies Adamopol (zalozona przez Polakow) (Stambul, Turcja)
- Reksio w telewizji (Iran)
- Kanal Viva (Albania, Gruzja, Iran-bardzo znany)
- Krysztalowe naczynia (Iran)
- Film dla dzieci m.in z Danuta Stenka i arabskim dubbingiem (Irak)
- Pas saski (Brunei)
- Stare zelazko (Malezja)
- Zabytek odrestaurowany z pomoca polskiego rzadu (Wietnam)
- Zdjecia Polakow wspierajacych Wietnam w czasie wojny (Wietnam)

Laos 99% na stopa / Laos 99% hitch-hiked

W Laosie bylam tylko 13 dni. Nie powalilo mnie na kolana. Bylo po prostu OK. Irytujace zdzieranie pieniedzy z turystow, wywindowane ceny w niektorych miastach, koniecznosc dodatkowego placenia za dojazd (np. przejazd przez most) i postoj do wybranych atrakcji, ogolnie wyzsze ceny jedzenia w porownaniu np. do Tajlandii, przy znacznie nizszym standardzie zycia. Czasami wyglada na to, ze kraj trzyma sie tylko dzieki wielu sponsorom, ktorzy organizuja konstrukcje nowych budowli, autobusy miejskie, czy kwitki przy odprawie paszportowej. Bez tego, kto wie, co by z Laosu zostalo.



Za to autostop - swietny. Przejechalam od stolicy do Luang Prabang i z powrotem (ok. 800 km), potem na poludnie, az do Pakse i w koncu do granicy z Wietnamem. Glownie ciezarowkami, choc trafilo sie kilka samochodow osobowych. Przez caly pobyt w Laosie zaplacilam za dwa autobusy: 1- ktorym wyjechalam z Vientiane na polnoc (ok 30 km), 2 - z Vientiane na poludnie (ok.20km) (co zakonczylo sie zabladzeniem w niezaznaczonych na mapie wioskach; niestety moja orientacja w terenie pozostawia wiele do zyczenia i czasami blednie zakladam, ze dana droga jest ta wlasciwa; w koncu zostalam wywieziona na motorze ok 15 km az do glownej autostrady)- reszta na stopa. Za to jak najbardziej duzy plus dla Laosu. Nigdy nie czekalam dluzej niz godzine. Bylo lepiej niz w Tajlandii.

Laos byl pierwszym krajem, w ktorym jezdzilam sama. Wszystkie wczesniejsze obawy z tym zwiazane, okazaly sie byc bezpodstawne. Od samego poczatku nie martwilam sie o nocleg, czas przestal byc wazny. Wszystko ukladalo sie samo, bez ciaglego zastanawiania sie, co dalej. Pomimo, ze wiekszosc nocy spedzilam u hostow z CouchSurfing, 5 razy spalam na dziko pod namiotem (m.in. w buddyjskiej swiatyni i przy stacji benzynowej), raz w najtanszym pokoju w hostelu ($5).

Nie moge zapomniec o chinskiej rodzinie (matka i 2 synowie), przez ktora zostalam "porwana" na 2 dni. Zatrzymali sie, gdy machalam na gorskiej drodze, ale nie mieli pojecia dokad jada bez sprawdzenia tego wczesniej na Google Maps. Po dobiciu do pierwszego spotu z Wi Fi, okazalo sie, ze zmierzali do slynnego wsrod backpackerow Vang Vieng, ktore ja chcialam ominac. W kazdym razie, po kilku godzinnej rozmowie (ich znajomosc angielskiego nie nalezala do najlepszych, ale ogolny sens dalo sie wyluskac) stwierdzilam, ze nie spieszy mi sie i moge pojechac z nimi do VV. Od tamtej chwili zaczal sie maraton pt "Chinski turysta za granica". Nocleg? Pierwszy napotakany hotel (standard musial byc) Jedzenie? Pokazywanie palcami przy krotkich pytaniach typu "this Lao food?". Atrakcje? To, co najlepiej wyglada na zdjeciu. Poza tym, byli to naprawde swietni ludzie, bardzo mili i pomocni. Do dzis mam kartke, na ktorej napisali "Wezcie mnie na stopa", po chinsku.

Me and Chinese brothers


I spent 13 days in Laos. It wasn't breath-taking, just OK. Annoying ripping tourists off, very high prices in all touristic cities, extra costs of crossing the bridge, parking etc, more expensive food (comparing with Thailand, where living standards are higher). Sometimes it looks like the country is alive only because of many sponsors who pay for new constriction sites, local buses or documents at the immigration office. Who knows what Laos would do without them...

But hitch-hiking - awesome! I hitched from Vientiane to Luang Prabang and back (800km), then south to Pakse and finally to Vietnamese border. Mostly with trucks but also with some private cars. During my stay in laos I payed for 2 bus rides: 1- from Vientaine north (30km), 2 - Vientiane - south (20km, as a result I ended up in some unmarked on the map villages as I took the wrong road as the right.one, some kind person took me 15 km on his motorbike to the right highway), all the rest hitch-hiked. I've never waited longer than an hour. Big plus for Laos!

It was also the first country, which I travelled on my own. All previous fears turned out to be too exaggerated. I wasn't worried about the place to sleep, time didn't matter anymore. I let it be. I stopped thinking what next all the time, just lived the moment. Although most of nights in Laos I stayed with Couchsurfers, 5 times I slept in my tent (2 in Buddhist temple, 1 next to petrol station etc) and once in the cheapest hotel room ($5).


Friday 14 June 2013

Brave heart?

Wiele spotkanych na trasie ludzi mowi, ze podziwia moja odwage i samodzielnosc. Nigdy nie myslalam, ze wyjazd zagraniczny, nawet ten dlugoterminowy wymaga jakiejs szczegolnej odwagi. Dla mnie to przede wszystkim kwestia pewnosci siebie. Bardzo duzej. Szczegolnie jezdzac stopem i szczeglnie jako samotna dziewczyna naprawde trzeba wiedziec, co sie robi. Byc odpornym na zaczepki, wytykanie palcami, nagle wybuchy smiechu, czy przerozne komentarze (na szczescie wiekszosc w niezrozumialych jezykach; czasami naprawde lepiej nic nie rozumiec). Dodatkowo dochodzi oczywiscie upal, brud, glod, zmeczenie, brak snu itp, itd. Nie ma chyba lepszego cytatu oddajacego taki klimat, niz ten z "Talizmanu" Stephena Kinga:

"Maybe when you rode it in a Cadillac it was a road of dreams, but when you had to hitch it, riding on your thumb and a story that was just about worn out, when you were at everybody's mercy and anyones's meat, it was nothing but a road of trials."

Klamac tez musialam, dla bezpieczenstwa. Z reguly tego nie robie i czasami wolalbym nawet pochwalic sie, ze jezdze sama, bez niczyjej pomocy. Ale kiedy jezdzi sie przewaznie z mezczyznami, czasami para mezczyzn, czasami wieczorem dosc glupie jest mowic, ze jestem sama i nikt nie wie, co sie ze mna dzieje.
O ile we wszystkich pozostalych krajach, w ktorych bylam liczbe "niemoralnych" propozycji moglabym zliczyc na palcach jednej reki, o tyle w Laosie padly 4 w ciagu 2 tygodni. Wszystkie nieszkodliwe i w wiekszosci zenujace, ale jednak jadac 2 godziny przez gory bez zywej duszy w okolicy, z facetem proponujacym seks, trzeba zachowac stalowe nerwy.

Wiec odwaga? Moze. Trudno mi obiektywnie patrzec na to wszystko, co robie teraz. Dla mnie to po prostu codziennosc, cos normalnego i zapominam, ze dla ludzi majac ulozone zycie, moje moze sie wydawac "troche" nietypowe.


Many people met on the road say they admire my courage and independence. I've never though that trip abroad, even the long-term one requires any kind of courage. For me it is confidence first of all. A lot of it. Especially while hitch-hiking and especially as single girl, you have to know what you're doing. Be cool with all laughs, bullying, pointing at, staring at, comments (mostly in unknown languages, thanks God) etc. Plus heat, dirt, fatigue, hunger... There's no better quote describing that state than the one from "The Talisman" by Stephen King:

"Maybe when you rode it in a Cadillac it was a road of dreams, but when you had to hitch it, riding on your thumb and a story that was just about worn out, when you were at everybody's mercy and anyones's meat, it was nothing but a road of trials."


I have to lie as well, for safety reasons. I don't usually do it and sometimes I'd prefer to show off, that I travel alone and need nobody's help. But when you ride with men, sometimes more than one in a car, sometimes in the evening, it's quite stupid to let them know that you're all alone and nobody knows what's happening with you. In all the countries I've travelled I was given "an offer" no more than 5 times, but in Laos it was about 4 times in 2 weeks. Not dangerous or forcefull ones, mostly quite pathetic, but when you ride 2 hours through the mountains with no other people around, with a guy who has just offered you sex, well, you have to keep veeery calm. 

So is it all courage? Mabye. It's hard for me to look at it objectively. For me, all what I'm doing now it's a reality, something normal and I keep forgetting that for people who have "normal" life, what I'm doing now migh seem a bit unusual...

Wednesday 12 June 2013

Moja Tajlandia / My Thailand

Po prawie roku od ostatniego pobytu w Tajlandii, w marcu 2013 znowu odwiedzilismy ten kraj (to byly ostatnie tygodnie wspolnego wyjazdu z D.). Tym razem w celach prawie ze biznesowych - musialam wyrobic sobie nowy paszport z powodu braku stron wizowych. Na 60-dniowej tajskiej wizie przekroczylismy poludniowa granice i od razu skierowalismy sie na Bangkok. Autostopem zajelo to 2,5 dnia (dzieki kierowcy, ktory podwiazl nas ponad 500 km), wiec wyladowalismy w stolicy tuz przed Wielkanoca. Skladanie podania o nowy paszport: 15 minut, cena: 370 zl, czas oczekiwania: 6 tyg (!). Nie powiem, ze ucieszylam sie wiadomoscia o przymusowym ponad miesiecznym pobycie w kraju, w ktorym rok wczesniej spedzilam juz 5 tygodni. Nie wiedzialam, co robic, gdzie jechac. Od jakiegos czasu mialam pomysl na zaszycie sie w jakims buddyjskim klasztorze na kilka tygodni, wiec nadarzyla sie dobra okazja.
Po jednym dniu spedzonym w Bangkoku, ruszylismy do maista Pattaya, ktore okazalo sie centrum lokalnej i miedzynarodowej prostytucji. Widoki niezbyt przyjemne, za to wlasnie tam zrealizowalam swoje male marzenie sprzed wielu lat - nurkowanie. Nie wiedzialam, czy mi sie spodoba, wiec zrobilam tylko 2 probne nurkowania (zamiast bardzo popularnego kursu open water) za ok 320 zl. Wrazenia niesamowite! Rafa nie powalala (nie to, co Koh Tao, czy Australia), ale bylo zdecydowanie warto. Cos, co z pewnoscia chce kiedys powtorzyc.

Po Pattayi skierowalismy sie do Chiang Mai, gdzie w miedzyczasie znalazlam 10-dniowy kurs medytacji w buddyjskim klasztorze. Powtorka z Indii, ale w zdecydowanie zmienionej, mocno religijnej oprawie. Inny rodzaj medytacji (siedzaca i chodzaca), zakwaterowanie na terenie buddysjkiego manasteru, jedzenie, modlitwy z mnichami, dozwolone tylko biale stroje itp. Wszystko skladalo sie na niesamowity, spirytualistyczny klimat. Sama medytacja bylo o wiele "luzniejsza", niz ta z Indii. Nie bylo przymusu siedzenia na zbiorowych sejsjach, kazdy mial duza swobode, co zdecydowanie oznaczalo, ze byli tam ludzie, ktorzy naprawde chcieli to robic, z wlasnej woli i motywacji. Koncowy rezultat jak najbardziej pozytywny, dajacy wrazenie, ze taka medytacje mozna cwiczyc codziennie i nawet kilkanascie minut jest bardzo pomocne.




Ostatniego dnia poczulam sie slabo. Goraczka, zimne poty, czyli typowe objawy zaziebienia (a w tropikach tez malarii, dengi i calej masy innych chorob). Przez 4 dni bralam paracetamol liczac, ze samo przejdzie. Po wyjsciu z kursu od razu razem z D. pojechalismy do domu Maliki, zgodnie z zaakceptowanym wczesniej planem (poznalam Malike z ogloszenia, w ktrym szukala nauczyciela angielskiego dla jej 22-letniego syna, bez zaplaty, ale z darmowym mieszkaniem i wyzywieniem; zgodzila sie przyjac mnie i D., pomimo, ze uczyc mialam tylko ja). W malym pokoju, w ktorym mieszkalam razem z D. od pierwszych chwil zaczal sie kociol. Moje fatalne samopoczucie plus kolejne klotnie i potyczki o praktycznie kazdy szczegol (20 m-cy, 24/7 razem, to jednak za duzo jak dla mnie), sprawily, ze po 1,5 dnia razem dalam ultimatum: albo ja sie wynosze, albo on. Nastepnego dnia spakowal sie i wyjechal.
To byl szok. Tyle razy klocilismy sie i "rozstawalismy" na 10 minut, nigdy na powaznie. Poczatkowo spanikowalam, nie wierzylam, ze to sie naprawde dzieje. Po tak dlugim czasie, nie wyobrazalam sobie nagle byc sama, w obcym panstwie, daleko od domu itp. Na szczescie mialam przed soba 2 tygodnie pobytu u Maliki, troche czasu na przemyslenia i "ogarniecie sie". Dzien po wyjezdzie D. pojechalam z Malika i jej mama do szpitala, gdzie pierwszy raz w zyciu mialam robione badanie krwi (dobrze w wieku 22 lat dowiedziec sie, jaka sie ma grupe krwi!) w zwiazku z podejrzeniem malarii (zmierzona goraczka - 39,6 stopni). Rezultat negatywny, a goraczka wziela sie od ukaszenia pewnego (nie znam nazwy) insekta. Po 2 dniach na antybiotykach poczulam sie calkowicie normalnie. I bardziej optymistycznie zaczelam patrzec na samotna przyszlosc...
Me, Malika and her mother
Po dokladnie 17 dniach, ktore spedzilam uczac angielskiego, odwiedzajac rozne miejsca w chiang mai i przygotowujac sie do dalszej podrozy, zostalam odwieziona przez Malike na autostrade prowadzaca do Bangkoku. Wreszcie moglam odebrac paszport i jechac do Laosu, ktory zaplanowalam jeszcze z D.

Pierwsza spektakularna zmiana byl wszeobecny spokoj. Po rozstaniu z D. przestalam sie stresowac, klocic, byc smutna, niecierpliwa itd. Wszystkie negatywne emocja nagle ulecialy. Nie martwilam sie o przyszlosc, przyjmujac buddyjska zasade skupiania sie na terazniejszosci i nie mysleniu o tym, co bylo i tym, co bedzie. Po prostu jechac dalej i tyle. Pomimo, ze to mial byc moj pierwszy samotny wyjazd na taka skale (wczesniej jezdzilam sama po Brunei, ale tylko 6 dni), czulam sie calkowicie opanowana i "gotowa na wszystko". Autostop do Bangkoku poszedl o niebo lepiej, niz sie spodziewalam. Przejechalam ok 650 km w 1 dzien, co dla porownania ze stopowaniem w parze rownaloby sie co najmniej 2 dniom. 4 na 5 samochodow, ktore zlapalam jechaly ponad 150 km, a na koniec zostalam zaproszona na noc do rodziny, z ktora jechalam. Nagle bariera jezykowa przestala byc problemem i z 10 slow po angielsku potrafilam przeprowadzic jako-taka "rozmowe". Ich dom znajdowal sie na wsi, w tradycyjnym stylu, w ktory ja tez zostalam wlaczona poprzez pomoc w gotowaniu i noszeniu lokalnego stroju (sarong). 


Bangkok mial byc postojem na 2 dni, w rezultacie byl na 5. Bylam umowiona ze znajoma, ktora miala mnie przenocowac, ale poniewaz przyjechalam za wczesnie, tamtego dnia byla zajeta. Bez wiekszego stresu i strachu zdecydowalam sie nocowac pod dworcem kolejowym. Raz zeby zaoszczedzic, ale glownie dlatego, ze nie mialam zamiaru jechac na Khao San Road, rojacej sie od zachodnich turystow. Chcialam byc sama, a przynajmniej sama wsrod Tajow. Czekajac na noc, na hali dworcowej, niespodziewania wdalam sie w rozmowe z lokalnym mezczyzna (Taj chinskiego pochodzenia), ktory byl zaskoczony moja znajomoscia angielskiego (byl w Polsce 30 lat temu i myslal, ze niewiele sie zmienilo) i tym, ze mieszkalam w Londynie. Poniewaz on tez tam przez jakis czas przebywal, znalazl we mnie bratnia dusze do wspomniej z tego miasta. Po krotkiej rozmowie zaproponowal, ze postawi i nocleg w hotelu, a pozniej zabierze na kolacje. Dzieki temu mialam, gdzie spokojnie spac, tuz przy dworcu. Spotkanie zakonczylo sie wymiana telefonow i oczywiscie obietnica zostania w kontakcie. 
Bangkok railway station

Po odbiorze paszportu zamierzalam wyjechac z Bangkoku w kierunku Laosu, ale nieoczekiwanie zmienilam plany i zostalam dodatkowe 2 dni. Chcialam lepiej zastanowic sie nad dalsza trasa i ewentualnymi zmianami. Spotkalam sie tez 2 razy z tym samym mezczyzna, rozmawiajac na tysiace tematow, glownie zwiazanych z podrozami i jego byla praca. Przewijanie jednego watku po raz enty stalo sie dla mnie troche zmudne, ale ogolnie towarzystwo bylo przednie. 
Znowu w drodze, 11.05 ruszylam najpierw pociagiem ok 300 km za Bangkok (bilet 3 klasy, ok 3zl), potem stopem byle jak najdalej. I znowu zakonczylo sie zaproszeniem na kolacje i nocleg, tym razem od mlodego malzenstwa (Tajowie sa naprawde niesamowicie goscinni i pomocni, nigdy nie zostawia osoby bez dachu nad glowa). Idealnie sie zlozylo: moj ostatni dzien w Tajlandii i kolacja (m.in. swinskie jelita jako specjal) przepijana whiskey. Pomimo moich protestow, nazajutrz zostalam odwieziona na autobus prosto pod granice z Laosem, za ktory zaplacili gospodarze. Jezdzac z D. przewaznie odmawialismy kupowania nam biletu, zeby nie naciagac ludzi na duze kwoty, wiedzac, ze stopem na pewno dojedziemy. Bedac sama, nie bylam pewna jak mi to pojdzie, wiec asekuracyjnie godzilam sie na takie propozycje, dla zaoszczedzenia czasu i zwiekszenia bezpieczenstwa. 
Kilka godzin w autobusie, kilkunastominutowa odprawa paszportowa po obu stronach granicy, stop przez Most Przyjazni dla "zasady" i zaoszczedzenia kilku groszy, i naczyna sie Laos...



After almost a year since last time in Thailand, in March 2013 me and D. again visited this country (it were our last weeks together). This time it was more buissness trip - I had to apply for a new passport due to shortage of visa pages. We crossed south Thai border having 60-days visas, and immidiately headed to Bangkok. It took us 2,5 days (thanks to a driver who gave us over 500km-long lift), and we got to the capital just before Easter. Application for a new passport: 15 minutes, cost: $120, processing time: 6 weeks (!). I wasn't exactly happy to stay another 6 weeks in a country which I'd already visited for 5 weeks. I didn't know what to do, where to go. For some time before I planned to find some Buddhist monastery and stay there for a while, and I finally had an opportunity to do so.
After 1 day in Bangkok we went to the city of Pattaya, which turned out to be a center of national and international prostitution. Not really fabulous views, but Pattaya was the place where my little dream from the past came true. I tried scuba diving! I hadn't known if I liked it so I tried only 2 dives ($100) instead of full open water course. Amazing! Reef is not as stunning as in Kho Tao or Australia but I loved it anyways. I definitely want to try it some more times in the future.

After Pattaya we headed to Chiang Mai, where I found 10-days long medditation course in Buddhist monastery. Another course, after the one in India, but definitely different, more religious. Sitting and walking meditation, accomodation in the monastery, living along monks, white clothes only etc. This all created some kind of spiritual atmosphere in there. Meditation itself was not as strickt as the one in India, everybody could choose what to do and nobody checked on you. It was definitely for people who really wanted to practise and were motivated to do it. The result, as always, was positive and gave impression that even a few minutes of practine can help a lot.

The last day of course I felt bad. Had fever and cold sweats - typical symptoms of flu, malaria, dengue and load of other tropical diseases. For 4 days I was on paracetamol waiting to feel better. After the course me and D. went to see Malika (she was looking for an English teacher for her 22 year old son; no salary but accomodation and meals provided; I called her and arrange the job) as we'd agreed before. Me and D. stayed together in small room at her house and since the very beginning all the fights started again. I felt bad and could make a fuss over anything, even small things. D's behaviour didn't help as well, and as a result after 1,5 days like that I said either I go or he goes away. He packed and left the next morning.
I couldn't believe it. So many times we fought and "split" for 10 mins, so I couldn't accept it had really ended. I panicked. I was alone far away from home and was suppose to travel all by my own. Luckily I had 2 weeks of safe and secure stay at Malika's house and time to think it over and plan something for the future. The day after D. left I went to the hospital. Couldn't stand my fever anymore (it was checked at the hospital - 39,6 celcius). I thought I had malaria but the blood test (very first in my life) was negative. I got some antibiotics and 2 days after felt totally good. Also mentally good as I started seeing some bright glimpses of my future...
After 17 days of teaching English, and visiting some tourist attractions with Malika and her family, I was taken to the highway to Bangkok. I could finally pick up my passport and go to Laos, which was a plan made long time before with D.

First sagnificant change was calmness and peace. I felt no anger, sadness, frustration, etc. Felt like all the negative emotions were gone since I split with D. I followed Buddhist rule of thinking about present time, no future or past. Just go with the flow. And even though I was my first real trip only on my own (before I travelled alone for 6 days in Brunei) I was very calm and ready for anything. That day I hitch-hiked 650 km, with 5 driver (4 of them took me over 150 km) and the last family who I rode with invited me to stay overnight. Incredible how many conversations you can create using no more than 10 English words and a lot of sign language. They lived in the village, in a traditional Thai house where I helped cooking and wore some trdictional clothes (sarong) along with others.

I was supposed to stay in Bangkok for 2 days, stayed 5 in the end. I had a friend who promised to host me, but because I got there too early she wasn't available that day. I simply decided to sleep at the train station as I wanted to save money but mostly didn't want to go to Khao San Road, where all the backpackers stay. I was sitting and waiting at the station hall and suddenly got involved in the conversation with local man (Thai with Chinese origin) who was amazed with my English (he was in Poland 30 years ago and thought it's all the same now) and the fact that I lived in London. As he also stayed there for some time we had something in common and after short conversation he offered to pay for my hotel room in nearby place and invited for a dinner. Thanks to him I had safe place to stay. We exchanged mobile numbers and promised to stay in touch.

The next day, after I picked my passport up I was supposed to head to Laos but suddenly satyed 2 days more in Bangkok to think things over. I met my new friend 2 more and we had loads of conversations, mostly about travelling and his past bussiness.
Finally, May 11th I took a train to a city 300 km away from Bangkok (3rd class - $1) and from there started hitch-hiking to Laos. Again I ended up being invited for a dinner and to stay overnight by youg couple. Dinner with some whiskey toast was like a farewell party for me as it was my last day in Thailand. The next morning thay took me to the bus stations and despite my protests bought me a ticket to the border. When I travelled with D., usually I wouldn't accept such offers, coz I know we could always get anywhere by hitch-hiking. But being alone, I cared more about time and personal safety so I accepted the offers given.
Few hours on the bus, dealing with customs and hitch-hiking over the Friendship Bridge, and that's how Laos starts...

Poczatek / The Beginning

Podobno jest kilka osob, ktore sa zainteresowane moim podrozowaniem, wiec to dla nich, po ponad 22 miesiacach od wyjazdu, zakladam tego bloga. Mam sporo opisow do nadrobienia, wiec zaczne od wydarzen na czasie, stopniowo spisujac zalegle informacje. Nie bedzie polskich znakow, bo pisze z zagranicznych komputerow. Pod kazda notka zamieszczam tlumaczenie, nie koniecznie doslowne, na jezyk angielski.

Wyjazd, o (jak sie pozniej okazalo) nieznanych limitach czasowo-przestrzennych, zaczal sie dokladnie 10.08.2011. Wraz z D. (moj byly towarzysz podrozy, ktory zastrzegl sobie podawania jego danych osobowych publicznie) rozpoczelismy spontaniczny, glownie autostopowy wyjazd, z kierunkiem na wschod.  Poczatkowym planem byly Indie i moze Tajlandia, potem doszla Turcja i Iran, a pozniej wiekszosc Azji poludniowo wschodniej. Poszerzanie planu wciaz trwa...
"Moj" wyjazd zaczal sie 24.04.2013. Po 20,5 miesiacach wspolnej, bardzo burzliwej podrozy, zdecydowalismy sie rozstac, dla dobra obu stron. Od tego czasu jezdze sama, starajac sie zachowac poprzedni styl: autostop, spanie pod namiotem, samodzielna organizacja (czyt. zadnych biur podrozy) i wyszukiwanie najtanszych opcji. Jak to idzie, postaram sie opisac.

Rumor has it, that there are a few people interested in my travelling. It's for them, after over 22 months since the start, I'm opening this blog. I have a lot to write about, so I'll start from the current events and will step by step write about the past. I apologise for any grammar/punctuation mistakes as I've never been very good in written English ;) All the notes are written in Polish and English (not literal translation, though).

The jurney (as it turned out later on) with no limits of time and space, started August 10th, 2011. Together with D. (my ex travel mate, who doesn't want to give his name, so I'll be using D. letter) we had started spontaneous, mostlly hitch-hiking trip towards East. First plan was to go to India and maybe Thailand, then we added Turkey and Iran, and then most of South East Asia. Plan extension is still in progress...
"My" journey started April 24th, 2013. After 20 and half months of very (in)tense travelling together we decided to split, to make things better for both of us. Since then I'm on my own, I'm travelling alose trying to keep the same style: hitch-hiking, camping, independence (to tour agencies/tour guides) and low budget. How it goes, I'll try to describe here...